Homo Inquietus

Czułość – odkrycie starych poetów.

Posted in Czytelnia, Jadwiga Mizińska, Osoby związane z Fundacją by staniszewski on 30 października 2009

logo_male

Dziękujemy serdecznie wszystkim osobom wyrażającym chęć wspierania projektów Fundacji Homo Inquietus.
Otrzymaliśmy wiele maili z których jasno wynika, że również te szalone idee – choćby takie jak zakładanie fundacji filozoficznej mogą się cieszyć poparciem.
Wszystkich, którzy chcą przyczynić się do realizacji celów Fundacji, w tym bieżącego projektu (wydanie Księgi wywiadów filozoficznych) prosimy o kontakt.

Dziś publikujemy kolejny tekst Prof. Jadwigi Mizińskiej. Tym razem na temat czułości.
W imieniu całego Zespołu Fundacji życzę miłej lektury.
Marek Staniszewski

_______________________________________________________

JM
Prof. dr hab. Jadwiga Mizińska
Instytut Filozofii UMCS
Lublin 

Czułość – odkrycie starych poetów.

Pani Janinie Bauman z podziękowaniem za umieszczenie w „kiszonce przynależności”

I.

Zbigniew  Herbert

Czułość

Cóż ja z tobą czułości w końcu począć mam

Czułości do kamieni do ptaków i ludzi

Powinnaś spać we wnętrzu dłoni na dnie oka tam

Twoje miejsce niech cię nikt nie budzi

Psujesz wszystko zamieniasz  na opak

Streszczasz tragedię na romans kuchenny

Idei lot wysokopienny

Zmieniasz w stękanie eksklamacje  szlochy

 Opisać to jest zabić bo przecież twoja rola

Siedzieć w ciemności pustej chłodnej sali

Samotnie siedzieć gdy rozum spokojnie gwarzy

W oku marmurów mgła i krople toczą się po twarzy

 Z tomu „Epilog burzy”

II

Julia Hartwig

Czułość

Patrzy na ciebie zadarłszy główkę do góry

Jesteś jej niebem i twoja twarz stanowi na tym niebie słońce i niepogodę

Już tyle lat minęło a w lustrze w które patrzysz

Wciąż jeszcze jawi się obraz jej malutkiej

Stojącej obok ciebie z zadartą główką

I zapomnianą już dziś prośbą czy pytaniem

Na które dziś odpowiedzieć za późno

Z tomu „Poezje wybrane”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008

III

Czesław Miłosz

Biografia poety

Tak dużo winy i takie piękno!

Te krajobrazy w spokojnym przepychu

Wczesnego lata, pod wieczór, te zatoki

Jezior w zieleni, kiedy na powitanie

Nadbiegają posłowie w sukniach szafranowych

I niosą dary, ogromne kule ze światła,

Albo jego portret . Chyba tylko czułość

Umie prowadzić pędzel tak uważnie

Wzdłuż powiek bolesnego oka,

Po fałdzie ust zamkniętych z żalu.

I jak on mógł? Wiedząc t ,co wiemy

O jego życiorysie . Co dzień świadomy

Krzywd , które wyrządził. Myślę, że świadomy.

Nie dbał o swoją piekłu obiecaną duszę,

Póki jasne i czyste było jego dzieło.

 Z tomu „Na brzegu rzeki”, Znak, Kraków 1994

* *

Mama moja, w chorobie, której imię podarował uprzejmie Alzheimer, przekroczywszy już próg 81 lat, który filozofowie od Platona upodobali sobie na właściwy moment przejścia  do Krainy Cieni, przebywając latem u mnie na wsi, lubiła spacerować sobie po podwórku i rozmawiać ze „stworzeniem”: psami, kotami, kwiatkami. Kiedyś podsłuchałam, jak mówiła do muchy: „Uciekaj muszko, uciekaj, bo przyleci wróbelek i cię zje”.

Że człowiek rozmawia z końmi, psami, kotami, to nic dziwnego, zresztą – raczej do nich przemawia, niż rozmawia. Ale z muchą ? I to nie przeklinając jej natręctwa, ale ostrzegając przed niebezpieczeństwem? Zdumiało mnie to i zastanowiło. Która z nas dwóch jest zdrowa, a która chora; moja stara matka z Alzheimerem, czy ja, która jej doglądam, aplikuję całe garście leków i zamartwiam się  tym, że ciągle się gubi w przestrzeni i czasie, pytając, dlaczego zmarli kilkadziesiąt lat temu rodzice jej nie odwiedzają.

Wraz z upływem lat i postępem choroby  Mama robiła się coraz to bardziej bezbronna, łagodna i …czuła. Wobec nieznajomych ludzi, cudzych dzieci, wobec mnie i całego świata objawiała życzliwość i serdeczność, jak również bezbrzeżne zaufanie. Na spacerze  pozwalała się prowadzić za rękę, jak maleńkie dziecko. Jedynie od czasu do czasu, zwłaszcza zaraz po przebudzeniu, pytała zdezorientowana i przestraszona: „Jadziu, gdzie ja jestem i co tu robię?”. A niekiedy także znienacka wypowiadała zagadkowe słowa. Na przykład po wybudzeniu się spod narkozy, niezbędnej przy wymianie złamanej kości biodrowej, patrząc na szpitalny sufit, powtarzała z zachwytem: „jak tu bielutko, jak tu pięknie”. Idąc za jej wzrokiem,  ja dostrzegałam jedynie dawno nie odmalowywaną, poszarzałą, nudną  płaszczyznę. Dopiero o wiele później, kiedy się zastanawiałam, co ją tak zachwycało, doszłam do wniosku, że mama była już wówczas  Gdzie Indziej, a tam gdzie wtedy przebywała, istotnie musiało być biało i pięknie.

* * *

Nie pisze się o tym w podręcznikach geriatrii, ani w poradnikach medycznych, że późna starość, tak przeklinana przez tych, którzy lepiej od Boga wiedzą, że Mu się ona „nie udała”, może mieć i takie oblicze: łagodnie uśmiechnięte, przychylne wszystkiemu, co istnieje. Ludziom, kwiatom, psom, kotom i muchom.

My, ludzie „normalni”, przywykli do pośpiechu i prześlizgiwania się znerwicowanym wzrokiem po powierzchni rzeczy, przejawy starczego postrzegania i komentowania świata, zgoła różnego niż nasze, bierzemy zazwyczaj za przejaw zdziecinnienia czy wręcz „rozmiękczenia mózgu”. Boimy się (i nierzadko wstydzimy przed otoczeniem) naszych sędziwych rodziców lub dziadków, którzy jak gdyby odlatują z naszej oswojonej i banalnej codzienności i zaczynają się poruszać jak w innej czasoprzestrzeni. Gubią się w tutejszej, mylą kierunki, zapominają kluczy i adresu do własnego mieszkania, zostawiają otwarty kurek od gazu. Mylą żyjących z umarłymi, nie pamiętają imion własnych dzieci i wnuków. Słowem, doznają amnezji teraźniejszości. W zamian wycofują się w przeszłość, która staje się dla nich o wiele bardziej realna i wyraźna; obcują z osobami nie żyjącymi od dziesięcioleci, rozpamiętują drobne, ale dla nich niegdyś bardo ważne wydarzenia. Moja mama żaliła się ze łzami w oczach, że gdy w pierwszej klasie została wybrana przez wychowawczynię, by, jako wzorowa uczennica na zakończenie szkolnego roku zatańczyła w pierwszej parze krakowiaka, jej matka uszyła jej spódniczkę w kliny zamiast marszczonej, bo nie było jej stać na więcej materiału. Ten żal sprzed siedemdziesięciu lat był równie żywy, jak mój z wczoraj.

Można by sądzić, że w człowieku przez całe życie pracuje jakaś ukryta w jego umyśle kamera, nagrywająca bez jednej przerwy wszystko, co się nam przydarza. Póki jesteśmy młodzi i zapatrzeni przed siebie, zmierzając do oddalającego się wraz z horyzontem celu, poganiani przez naglące potrzeby, nie mamy chęci oglądania się za siebie. Jednakże, gdy wiek lub ubytek sił i zdrowia odbierze nam energię, gdy osłabną w nas namiętności i żądze, przyklejające nas do dnia dzisiejszego, przychodzi pora na odwrócenie głowy wstecz.

Wraz z tym radykalnie odmienia się poczucie tego, co naprawdę ważne i realne. Podczas gdy dla dorosłych najważniejszym jest to, co dzieje się aktualnie i co stać się jeszcze może, dla ich sędziwych rodziców istotnym jest to, co się stało już dawno. Oni żyją w czasie przeszłym dokonanym, już spełnionym i zamkniętym, my – w środku czasu teraźniejszego niedokonanego. Wskazówki ich zegarów obracają się wstecz, nasze biegną pospiesznie do przodu. Dlatego tak trudno o porozumienie między pokoleniami, nawet gdy obie strony są całkiem zdrowe i nawzajem sobie życzliwe. Choroba Alzheimera nie jest w gruncie rzeczy niczym szczególnie osobliwym, czy wręcz niesamowitym. Ona jedynie nasila i uwypukla to odwrócenie się człowieka starego od migotliwego punktu Teraz, w stronę utrwalonego i ustabilizowanego Dawniej. My, „normalni” wpadamy wówczas w przerażenie i konsternację. Boli nas, że przestajemy istnieć dla naszych rodziców, że nas nie rozpoznają, ale przecież naprawdę nas tam jeszcze nie było. Przed pięćdziesięcioma

(sześćdziesięcioma, siedemdziesięcioma) laty nie zaludnialiśmy ani ich osobistej, ani żadnej innej przestrzeni. Wyniosłe i kpiące uśmieszki wobec starszej osoby, której się „miesza w głowie”, powinny przygasnąć, gdybyśmy uprzytomnili sobie własną zarozumiałość i myślową arogancję. Wszak i nasze obecne Teraz wkrótce zamieni się w identyczne jak u nich Dawniej. I w nim upatrywać będziemy naszej prawdziwej  temporalnej  ojczyzny.

Młodość i starość mają się do siebie tak, jak „jeszcze nie” i „już nie”. Obecna wzgarda dla starości (i tym samym przeszłości) dowodzi nie po prostu krótkowzroczności, ale ślepoty. I głupoty. Przeszłość starszych jest wszak przyszłością młodszych.

Być może, coraz częstsze występowanie choroby Alzheimera dane jest naszej, uwiedzionej przez młodość cywilizacji, po to, abyśmy sobie uprzytomnili marność, przelotność żarłocznego czasu teraźniejszego. Nasi „chorzy na Alzheimera” winni nam uprzytomnić, iż ludzkie życie w istocie rozpina się, niby namiot, na trzech masztach: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jeśli któryś z nich jest zbyt krótki, namiot pochyla się w jedną stronę, a ogarnięta nim przestrzeń staje się kulawa i pomniejszona.

*

Ale to jeszcze nie wszystko co wiąże się z odmiennością postrzegania świata w późnym wieku.  Starość, zarówno naturalna i zdrowa, jak też naznaczona chorobą Alzheimera, przekształca nie tylko wektor  istotności jednego z trzech wymiarów czasu. Zmiana owa polega na patrzeniu jak gdyby przez odwrotną stronę lunety, wskutek czego następuje „pomniejszenie” teraźniejszości i przyszłości, na rzecz  „powiększenia” przeszłości. Perspektywa starszego człowieka, który przygląda się swojemu Dawniej z odległego dystansu, pozwala również wygładzać  rozpościerające się przed oczyma duszy obrazy. Ostre przedtem kontury rzeczy i zdarzeń poczynają się zacierać, fałdy, zagięcia, zmarszczki na obliczu przeszłości – prostować. Upływ czasu działa niby staroświeckie żelazko „na duszę”. To właśnie dzięki  niemu następuje znane skądinąd zjawisko idealizowania „starych dobrych czasów”, zwłaszcza zaś – czasów  dzieciństwa i młodości. Dzięki temu też nasila się tęsknota i nostalgia za tym fragmentem naszej biografii, gdy byliśmy młodzi, pełni marzeń, oczekiwań i zamiarów i pełni naiwnej wiary, że spełnić się one muszą.

W chorobie Alzheimera, przynajmniej u mojej Mamy, fenomen ten wystąpił z całą wyrazistością. Bolesne i przykre wydarzenia, nad którymi rozpaczała, gdy była jeszcze zdrowa, nagle ukazały się od całkiem nowej, zaskakującej mnie strony. Objawiły się niejako od strony swoich źródeł, od swoich „miłych początków”, przyćmiewając jednocześnie swoje faktycznie przykre, odległe skutki, ”żałosne końce”. Albowiem jej pamięć ponownie powróciła do minionej młodości z całą jej świeżością oraz obietnicami i zapowiedziami wszystkiego co najlepsze, a wraz z tym, również z ówczesną błogosławioną niewiedzą, o tym, jak przepastne bywają otchłanie między „ustami a brzegiem pucharu”. W ten sposób typowa dla wieku młodzieńczego i dojrzałego niepamięć o źródłach i przyczynach, znajduje symetryczne odzwierciedlenie w starczej niepamięci o skutkach.

Tak oto koniec życia skłania się ku własnemu początkowi i, jak u Norwida, szepce doń: „nie stargam ja cię – ja cię uwydatnię!”

Cykliczność biegu życia, która daje o sobie znać dopiero pod jego koniec, objawiając się w „kołowaniu pamięci” nad całym już prawie jego obszarem, pozwala też na swego rodzaju, indywidualne i subiektywne wymierzenie mu sprawiedliwości. Osoby mające się za nieszczęśliwe i pokrzywdzone mogą wówczas dopatrzeć się w swoich cierpieniach sensu (jak to ukazuje twórczość autora „Losu utraconego, noblisty”, Imre Kertesza, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszyscy wokół, wiedząc, że jako dziecko dostał się do obozu koncentracyjnego i go przetrwał, ubolewają nad nim, uznając go za nieszczęśliwego). Ludzie mający się za wybrańców bogów, którym w udziale przypadł los udany i szczęśliwy,  mogą natomiast uświadomić sobie, czyim kosztem to ich zadowolenie z siebie zostało okupione.

Jak to wnikliwie zauważył mistrz „poszukiwania straconego czasu”, Marcel Proust, „przyczyną, dla której możemy uznawać życie za marne, mimo iż niektóre jego momenty wydają się nam tak piękne, jest to, że osąd o nim formułujemy z zasady nie na podstawie życia samego w sobie, lecz różnych o nim wyobrażeń, które często nie zwierają w sobie nic prawdziwego – i skutkiem tego osądzamy je niesprawiedliwie”.

(Antoni de Botton, Jak Proust może zmienić twoje życie, przeł. Wacław Sadkowski, wyd. Studio EMKA, Warszawa 1998, s. 141)

 Generalnie: z punktu widzenia każdego naśladowcy Odyseusza powracającego do Itaki, wszystkie jego przygody, zarówno straszne, bolesne i deprymujące jak też przyjemne i chwalebne, nabierają nowych znaczeń i sensów w kontekście całości, domknięcia się życiowej Odysei. Docierając do ostatniego (i zarazem pierwszego) portu, i wspominając po kolei wszystkie etapy przebytego szlaku, jesteśmy jako ci, którzy rozłupując twarde łupiny orzecha, albo je zgryzając, przekonać się mogą, jak dalece to co w środku różni się od tego co z wierzchu. Mądrość, destylat długotrwałych i najbardziej różnorodnych, złych i dobrych doświadczeń życiowych, to właśnie dojście do odkrycia, iż rzeczy nie są takie, jakimi rzucają nam się w oczy ( a niekiedy – do oczu), ale takie, jakie umykając samemu zmysłowi wzroku ukrywają się w niezgłębionym  wnętrzu „owocu żywota”. Aby dojść do mądrości, należy w pierwszym rzędzie zdobyć się na odmówienie wiarygodności wszystkiemu, co nam się niegdyś jawiło jako oczy- wiste. Dlatego też, jak wolno się domyślać, starość to okres „przewartościowania” wcześniejszych, przelotnych, a przez to niedokładnych oglądów świata, po to, aby je dopełnić i uzupełnić przez cierpliwe wglądy.

Pięknie pisze o tym Zofa Zarębianka analizując motyw starości w późnych wierszach Czesława Miłosza:

„(…) Za charakterystyczną dla późniejszych tekstów interioryzacją, a po części – niewątpliwie jako jej efekt – ma miejsce przeorientowanie perspektywy, polegające na ukierunkowaniu wstecz, ku wspomnieniu, ku przeszłości. Miejsce pędu ku przyszłości, pewna ekspansywność, oczekiwanie i ciekawość lokowane w tym, co dopiero nastąpi, zajmuje więc w starości nakierowanie refleksji ku minionemu, zarówno w wymiarze osobistych potyczek z pamięcią, jak i w wymiarze bardziej ogólnym, w którym przemożna staje się potrzeba dania świadectwa ludziom i epoce, zatrzymania, uwiecznienia i ocalenia w słowie tego, co bezpowrotnie należy do historii. Wydaje się, że wspomniana dwuaspektowość spojrzenia: równocześnie i równolegle do wewnątrz i w stronę przeszłości (co jakoś też oznacza „do wewnątrz”, tyle, że do wewnątrz czasu) stanowi istotne novum w światoodczuciu Miłoszowego bohatera późnych wierszy, wskazując zrazem jednoznacznie na występujący w nich ruch dośrodkowy jako źródło dynamiki dla refleksji i wyobraźni”.

(Zofia Zarębianka, <I rozłączone się złączy w jedno>. Motyw starości w późnych wierszach Czesława Miłosza. W: Czytanie sacrum. Instytut Wydawniczy MAXIMUM , Kraków – Rzym, 2008, s. 185)

Dzięki temu, co autorka powyższej wypowiedzi celnie i pięknie nazwała spojrzeniem „do wnętrza czasu”, u starych ludzi dochodzi do „złączenia rozłączonego”, pojednania przeszłości, teraźniejszości i przyszłości w przededniu przeniesienia się w wymiar wieczności. Przywilejem późnego wieku jest bowiem to, że gdy człowiek szykuje się do odejścia i powoli zaczyna żegnać się ze światem, próbując przeliczyć i spakować swój bagaż na wieczność, wszystko może mu się objawić w nowym, i – zaiste innym – świetle. W świetle pochodzącym już nie z tego, ale z Tamtego świata, z Drugiej Przestrzeni, jakby to ujął sam Czesław Miłosz.

Analogię takowej transformacji, czy też raczej transgresji sposobu widzenia znaleźć można w przyrodzie: gdy pod wieczór, o zmierzchu, pojedyncze drzewa zlewają się w całość lasu. Przestaje mieć wówczas znaczenie, czy  były to wysmukłe sosny, wyniosłe dęby, białopienne brzozy, czy też karłowate jałowce, gęsta kruszyna albo krzaki jagód, mchy i porosty. Odrębności i różnice, tak przemożne i natrętne w ciągu trwania jasnego dnia i spoglądania na nie z bliska, powiedzmy podczas grzybobrania, ustępują miejsca świadomości, iż las nie istniałby bez nich, bez owych różnic, ale w równym stopniu i bez tego, że wszyscy jego mieszkańcy mieli prawo w nim być, bo dopiero razem, w łączności,  konstytuują „lasowość” lasu.

Trudno sobie w tym miejscu odmówić przytoczenia znanego fragmentu „Pana Tadeusza”, gdzie Adam Mickiewicz dokonuje iście fenomenologicznego wglądu w fenomen przejścia od postrzegania konkretów do tworzenia naocznego jeszcze uogólnienia:

Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,

Mniej silnie, lecz szerzej i niż we dnie świeciło,

Całe zaczerwienione,  jak zdrowe oblicze

Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze

Na spoczynek powraca. Już krąg promienisty

Spuszcza się na wierzch boru , i już pomrok mglisty

Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa

Cały las w jedno wiąże i jakoby zlewa;

I bór czernił się  na kształt ogromnego gmachu,

Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu.

Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary

Błysnęło , jako świeca przez okiennic szpary,

I zgasło”.

„Pomrok mglisty” starczego spojrzenia, które łacno bierzemy za objaw degradacji i zniedołężnienia umysłowego, jest więc tylko kolejnym stadium trudnej pracy nad ogarnięciem całości ludzkiego życia na tle minionego,  także już zaprzeszłego tła.

*

Zrozumienie na starość tej prawdy: że wszystko, co się nam przydarzyło w życiu ma znaczenie i sens, może sprawiać, że zaczną się wyciszać wszystkie gwałtowne emocje i uczucia, które niegdyś nami miotały i szarpały na widok czegoś, albo kogoś, kto był „nie po naszej myśli”. Dopóki w młodości uważaliśmy się egocentrycznie za króla lasu, dęba, gardziliśmy pomniejszymi „krzakami”. Teraz, wraz ze zmierzchem życia roztapiając się w „lesie ludzkości”, możemy zdobyć się na wyrozumiałość, a nawet na czułość dla niegdysiejszych przedmiotów lekceważenia, wstrętu bądź pogardy. Dociera do nas bowiem powoli poczucie przynależności do całości Bytu, a nie jedynie do samego siebie. Im bliżej odejścia, tym mniej w nas zachwyconego sobą Narcyza. Czujemy, na jak wielu ludziach, nie wyłączając dawnych nieprzyjaciół, była i wciąż pozostaje rozpięta sieć naszego istnienia. Rozpamiętywany we wspomnieniach, każdy z nich, stanowiąc swego rodzaju „punkt przyczepności”, jawi się jako cenny i niezastąpiony. W szczególności takowego przemienienia perspektywy doznać możemy w odniesieniu do tych osób, które postrzegaliśmy dawniej jako wrogów, uprzykrzających, czy wręcz niszczących nasze kariery, rujnujących nasze plany.

W dzieciństwie zaczytywałam się książką o Indianach noszącą dziwny tytuł „Wrogowie przyjaciółmi”. Późna starość, dokonująca obrachunków (ale nie po prostu „kwartalnych”, w których idzie o szybki bilans zysków i strat, lecz ostatecznych, gdzie chodzi o „wymierzenie sprawiedliwości światu”) potrafi dokonać takiego przeobrażenia optyki, aby w nowym oświetleniu  „wróg” mógł okazać się jako ten, który nadawał nam napęd do zwiększania dynamiki w dążeniu do naszego celu, zmuszał – przez kontrast – do lepszego określenia poglądów, czy w ogólności, stanowił niezbędny w tworzeniu każdej fotografii „negatyw”. Albo też – krzywe zwierciadło, w którym mogliśmy oglądać się niegdyś jako „najpiękniejszych w świecie”.

Oczywiście, nie zawsze tak się rzeczywiście dzieje. Niektórzy ludzie nawet doczekawszy sędziwego wieku nie dochodzą do takiego punktu zwrotnego. Umierają nie zdoławszy obejrzeć drugiej strony księżyca, nie wykorzystawszy przywilejów długowieczności. Odwrócenie perspektywy i rozszerzenie widnokręgu przytrafia się tylko osobom skłonnym do refleksji; do przemyśliwania, a nie jedynie przeżywania życia. Ale właśnie ci pierwsi, „zawróceni”,  mogą być dla drugich, „żywiołowych”, to jest prących bezmyślnie naprzód podpowiedzią i wzorem, że tak w ogóle można: że własnym staraniem i wysiłkiem dawne ciemne plamy cienia daje się ujrzeć jako migotliwe drgnienia jasności.

*

Na wstępie przytoczyłam trzy utwory trojga polskich poetów: Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza oraz Julii Hartwig. Powodem ich wyboru i zestawienia jest z jednej strony to, że dwa z nich mają identyczny tytuł „Czułość” (trzeci, choć pod innym tytułem także o niej mówi), z drugiej strony fakt, iż wszystkie one powstały w późnym wieku autorów.

Zafrapowało mnie, iż, wyjąwszy Julię Hartwig, która nigdy nie dała się ponieść politycznej ani ideowej zajadłości, obydwaj wielcy współczesnej poezji, w młodości i dorosłości nieraz objawiali potężne namiętności. Szczególnie Herbert miał okres, w którym zajmował pryncypialne i nieustępliwe stanowisko moralisty. Z tej Katonowej pozycji gromił wszystkich, którzy nie zdołali ustrzec się uczestnictwa w „Hańbie domowej”, mniej czy bardziej spektakularnie zgłaszając akces do ustroju komunistycznego i oddając się na jego usługi. Autor „Pana Cogito” z odrazą odnosił się do tych  wszystkich, którzy „zdradzali o świcie, lub popadali w służalczość i oportunizm względem silniejszych – ludzi władzy. Głosił swoją własną, niezłomną wierność „potędze smaku”, dzięki której, w swoim mniemaniu, zdołał ustrzec się moralnego upadku, będącego udziałem większości rówieśnych mu artystów w czasie  panowania socrealizmu.

Nic dziwnego, że w epoce wczesnej, naiwnej i jeszcze niewinnej Solidarności, liczne wiersze Herberta, na czele z „Potęgą smaku”  pełniły rolę  manifestów i odezw wzywających i zagrzewających „moce jasności” do walki przeciwko „mocom ciemności”. Podobnie zresztą, jak i pewne utwory Miłosza, szczególnie ten, który stawał w obronie poniżonych: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego”. Była to poezja gniewna i nieprzejednana. Surowa i bezwzględna w rozdawaniu białych i czarnych barw, medali, orderów oraz nagan. Pierwszych „dobrym i szlachetnym”, drugich – „nikczemnym i podłym”.

Podczas  rewolucji społecznych tylko te dwa kolory się liczą. Obowiązuje wówczas powszechny manicheizm. Aby podjąć dzieło czynnego „przewrotu” i „przełomu”, istotnie niezbędna jest jednoznaczność w określeniu tego, kto był na górze i „ciemiężył”, a kto na dole i „niewinnie” cierpiał. Nie ma wówczas miejsca na niuanse i rozdzielania bieli na barwy tęczy albo dopatrywanie się pomiędzy czernią a bielą wielu odcieni szarości. Nie ma też miejsca na chłodne rozumowanie, nie mówiąc już o rozumieniu. Czy samej jego chęci. Rewolucjonista nie ma czasu na wsłuchiwanie się w głosy i racje „klasowych wrogów”; podejmując akcję musi bowiem być pewien, iż wszystkie są po jego stronie, zaś wróg nie posiada żadnej.

Syndrom uczuć rewolucyjnych koncentruje się wokół nienawiści i pogardy w stosunku do tych, którzy dotąd panowali sprawowali niesprawiedliwą władzę. Ktokolwiek by wówczas napomknął, że i oni powinni być wysłuchani, zasłużył by na miano głupca albo zdrajcy. Serce rewolucjonisty i buntownika zagarnia nieubłagany gniew, który zaćmiewa i wyłącza rozum.

Rewolucja wymaga też sztandaru, na którym da się pomieścić tylko krótkie hasło. Komentarze, interpretacje, glossy stają się zbędne. Rozlewna proza okresów pokoju ustępuje miejsca rewolucyjnej poezji o wybijanym przez werbel rytmie, operującej wojskowymi rozkazami w rodzaju Majakowskiego „lewą marsz!” czy Broniewskiego „bagnet na broń! trzeba krwi!”. Idzie o to, by porwać lud, na barykady a ten reaguje tylko na krótkie, proste, jednoznaczne  i zdecydowane komendy.

Bywa, że poeci pretendujący do roli drzewca potrząsającego sztandarem rewolucji, prześcigają się w gniewnym zapale. A wówczas, choć stoją po tej samej stronie barykady, nierzadko napadają na siebie nawzajem. Zdarzyło się to Herbertowi, gdy sam poczuwając się do moralnej czystości i nieugiętości, w wierszu „Chodasiewicz” wystosował przeciwko Miłoszowi oskarżenie o oportunizm  i łaszenie się despocie, w trosce o wysokie morale poezji nie wahając poświęcić się nawet długotrwałej przyjaźni, tak rzadkiej przecież  pośród poetów. Zobaczmy, ile jadu zawiera to złośliwe „epitafium”:

Mój znajomy z antologii rymujących Słowian

(nie pamiętam jego wierszy lecz pamiętam ze tam była wilgoć)

Swego czasu nawet sławny a za sławą się uwijać

Nic w tym złego ale jaka była jego entelechia

Odpowiemy był hybrydą której wszystko się telepie (…)

wreszcie umarł Chodasiewicz w jakimś stanie Oregonie

za górami za lasami całkiem umarł

i ogarnął jego ciało silne wielki tuman

jak rechot rymowany zza obłoków

Z tomu „Rovigo”

Z czasem wszakże wysoka fala rewolucyjnego gniewu opada, zajadłość stygnie, a spod powłoki wrzących emocji do głosu zaczyna dochodzić przytłumiona przez nie refleksyjność. Naprawdę wielkiego artystę stać wówczas, jak tegoż Herberta, na pokajanie się i przyznanie do wyrządzonej przyjacielowi krzywdy, co też pod koniec życia uczynił w wierszu „Do Czesława Miłosza”:

Aniołowie schodzą z nieba

Alleluja

Kiedy stawia

Swoje pochyłe \ rozrzedzone w błękicie

Litery

Niestety, wyzwolenie negatywnych uczuć i danie im pieczęci „niepokalanego” nazwiska, trudne jest potem do ujarzmienia u innych, mniej skomplikowanych natur. Gdyby  Herbert pożył nieco dłużej, musiał by cierpieć widok pomniejszych „gniewnych ludzi”, którzy starając się w „Czwartej Rzeczypospolitej” zrobić prywatną karierę polityczną, podsycając z popiołu  dawno już wystygły żar nienawiści.

Wynika stąd, że i nam, czytelnikom poezji, nie wolno poprzestawać na „przyklejaniu się” raz na zawsze do wybranych przez siebie, użytecznych na daną chwilę, pojedynczych wierszy wielkich poetów. Gdy komuś naprawdę chodzi o „nazwisko”, którym można się podeprzeć, należy śledzić uważnie i dokładnie, co jego właściciel napisał oprócz wygodnego na daną chwilę „manifestu”.

W książce „Herbert Odyseusz” przed laty starałam się ukazać proces przekształcania się poetyckiej postawy Herberta: od kostiumu Księcia Niezłomnego – po schorowanego, podlegającego częstym depresjom człowieka, który, sam dotkliwie cierpiąc w chorobach ciała i duszy, potrafił wreszcie dostrzec i pojąć cierpienie tych, którym sam nieopatrznie zranił. Nawiasem mówiąc, wśród wielu zbieżności między Miłoszem a Herbertem jest i ta, iż obaj wielokrotnie popadali w depresję i odważnie o tym pisali w swych utworach.

(Jadwiga Mizińska,  Herbert Odyseusz, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2004)

Tych wszystkich zatem, którzy upodobali sobie Herberta jako monumentalnego, moralnego fundamentalistę, rozdzielającego na prawo i lewo ciosy słabszym i gorszym od siebie, zalecić trzeba dokładną lekturę ostatnich tomików jego wierszy: „Epilog burzy”, „Rovigo”, „Elegia na odejście”. Zapewne nie będą one po ich myśli, jako że dominuje w nich, zamiast dawnego gniewu i pogardy –  ton współczucia i wybaczenia. Nie brak tam nawet wierszy modlitewnych z osobistego „Brewiarza”.

Panie

Pomóż nam wymyślić owoc

Czysty jak obraz słodyczy

A także spotkanie obojga płaszczyzn

Zmierzchu i zaranka

Wydobądź z fałdów morza

Bas czystych głębin

A także dziewczynę

Ślepą jak przeznaczenie

Dziewczynę która śpiewa –belcanto

                                                        „Brewiarz”

Już więc bynajmniej nie chodzi  o utrwalenie się i okopanie na jednej, „absolutnie słusznej” płaszczyźnie, ale o „spotkanie dwóch płaszczyzn”. Można to rozumieć jako pragnienia odnalezienia jedności  pomiędzy własnym początkiem, „zarankiem” życia a jego „zmierzchem”. Nie można jednak wykluczyć, że idzie również o pojednanie między własną i cudzą, niegdyś obcą czy wręcz wrogą postawą. Asumpt do takiej interpretacji daje choćby utwór z tomu „Rovigo” zatytułowany: „Pan Cogito na zadany temat < Dlaczego przyjaciele odchodzą>”:

Pan Cogito

Pogodził się łatwo

Z odejściem wielu przyjaciół

Jakby to było

Naturalne prawo

Obumierania

Zostało jeszcze kilkoro

Sprawdzonych przez ogień i wodę

Z tymi którzy odeszli

Na zawsze

Poza mury Cesarstwa Empirii

Utrzymuje stosunki żywe

I niezmiennie dobre

Stoją za jego plecami

Obserwują  go bacznie

Bezwzględni ale życzliwi

Gdyby ich zabrakło

Pan Cogito

Spadłby na dno

Opuszczenia

Stanowią jakoby tło

I z tego żywego tła

Pan Cogito

Wysuwa się o pół kroku

Nie więcej niż pół kroku

W religii  jest termin

Obcowanie świętych

Pan Cogito

Daleki od świętości

Dotrzymuje kroku

Nieruchomym

A oni są jak chór

Na tle tego chóru

Pan Cogito

Nuci

Swoją arię

Pożegnalną

Co prawda, mowa tutaj o wypróbowanych i wielokrotnie sprawdzonych, dawno zmarłych przyjaciołach z młodości. Uderza jednak przypływ skromności. Poeta postrzega siebie już nie jako pojedynczego dumnego i nieustraszonego wojownika cnoty, ale jako jednego spośród wielu na „żywym tle” sobie podobnych, wobec których nie zdołał postąpić  więcej niż „pół kroku”.

Ale ta zmiana postawy związana zresztą ze zmianą optyki – z młodzieńczej na starczą – zaznacza się nie tylko nostalgią i tęsknotą do zmarłych rówieśników, z którymi był związany duchową wspólnotą. Obejmuje również innych – dawnych nieprzyjaciół. Mówi o tym utwór „Starość” z tomu „Epilog burzy”:

Wszystko to widziałem znacznie wcześniej

Zatem wątki wiązały się logicznie

To znaczy lepiej

Ten sam kot Szu- szu wygrzewa się między łydką a udem

Sen ten sam – połów myszy zdobycie wieży

Rzeczywistość obraca się wolno w żyłach

Przed zamkniętymi oczami

Wiem że to on zdradził

Niepotrzebne rozwinięcie tematu

Ponieważ wszystko się powtarza

Teraz jest lepiej

Nie jestem ciekaw

„Nie jestem ciekaw”- to nie po prostu wyraz poznawczej rezygnacji czy zobojętnienia. Raczej dowód świadomego dystansu, niechęci do oceniania i, zwłaszcza, surowego, nieubłaganego potępiania kogokolwiek. Albowiem przed oczyma starego poety rozpostarły się nowe, dawniej niedostępne o wiele ciekawsze widoki- widoki zaświatów. To właśnie w nich może dokonywać się obcowanie świętych, rozmowy ze zmarłymi, bardziej rzeczywistymi, niż niejeden z żywych. Ale też  pod koniec życia zatroskanego o sprawy tego świata, poeta uświadamia sobie coś najistotniejszego, co przedtem było dlań niewidoczne. To mianowicie, że ;

Ten świat

To właściwie tamten świat

Ot takie figle teorii względności

To co tu

Jest tam

To co tamten świat

Tutaj

„Zaświaty Pana Cogito”.  Z tomu „Epilog burzy”

Tak więc nie sam, spowodowany upływem lat, czasowy dystans pozwala na ucichnięcie „burzy”, czy wręcz na wielkoduszność wobec tych, co „podpisali traktat ze złoczyńcą”. Umożliwia to przede wszystkim  odsłonięcie się tego horyzontu, który pojawia się wraz ze zrozumieniem śmiertelności, odczuciem jej na przykładzie  najbliższych i na samym sobie, coraz bardziej słabym, schorowanym, słabnącym, zmęczonym i znużonym. Wskutek dojmującego przeżycia kruchości ludzkiego istnienia, skonkretyzowanym we własnym, udręczonym ciele, odpływają dawne, gorączkowe stany: niesmaku, odrazy, pogardy, dumy – zatem przejawy poczucia wyższości nad innymi. Wszelkie tego rodzaju przeżycia niejako więdną, blakną i bledną. Perspektywa odejścia odsłania Miłoszowską drugą przestrzeń. Ale, inaczej niż u Miłosza, u Herberta ta druga przenikać się zaczyna z tą pierwszą.

Rzekłabym, ale już we własnym imieniu, iż w obliczu nadchodzącej, nieuchronnej własnej śmierci przychodzi nam pojąć, że wszystko, co nam się niegdyś wydawało jednoznacznie złe, zostało przecież jakoś dopuszczone do istnienia przez Boga, tego który stwarzając świat, nie wykluczył z niego a priori niegodziwości i okrucieństwa. Wszak Jahwe zabronił wymierzenia kary śmierci na Kainie, który z zawiści o Jego miłość pozbawił życia swego jedynego brata, Abla…

Zatem i człowiek, który wszak nie był , jak i Hiob, obecny „przy zakładaniu świata” nie może sobie rościć pretensji do sprawowania nad innymi „Sądu Ostatecznego”.

*

Nie żądajmy od odchodzących poetów spowiedzi, wyznania i wyliczenia wszystkich grzechów, każdego po imieniu. Ich prawem jest mowa skrótu, pars po toto.

Napaść na Czesława Miłosza, a następnie dyskretne i piękne poetyckie przeprosiny, można potratować jako metaforę przemiany moralnej butności młodego Herberta w zrodzoną wraz z wiekiem dojrzałą  wyrozumiałość i … czułość.

Przedtem wszakże musiało dokonać się w jego duszy wyciszenie, uspokojenie i ukojenie. Dany został Herbertowi czas, aby zdołał się przygotować do pożegnania ze wszystkim i wszystkimi z Tego Świata, przeprosić się z nim, a także przeprosić go. Zdążyć napisać „Elegię na odejście, ułożyć bez pośpiechu tekst „Pożegnania”:

Chwila nadeszła trzeba się pożegnać

Po odlocie ptaków nagły odlot zieleni

Koniec lata – temat banalny to znaczy na gitarę solo

Mieszkam teraz na stoku wzgórza

Okno na całą ścianę więc dokładnie widzę

Gęstą sierść wikliny nagie iwy to jest mój brzeg

Wszystko rozwija się w horyzontalnych pasmach

Drugi brzeg stromo spadający w dół

Objawia wreszcie to co musiało być wyznane

Glina piasek wapienne skały Platy czarnoziemu

I wątły teraz las opłakujący las

Jestem szczęśliwy to znaczy wyzbyty złudzeń

Słońce pojawia się na krótko ale za to daje

Spektakle wspaniałych zachodów trochę w guście Nerona

Jestem spokojny trzeba się pożegnać

Nasze ciała  przybrały kolor ziemi

„Pożegnanie”.  Z tomu „Elegia na odejście”

Jakie to zaskakujące, choć przecież powinno być oczywiste: że „ziemista cera” u chorego i umierającego to po prostu „przybranie koloru ziemi”. Jesienne opadanie liści – to także opadanie przesłon, złudzeń, iluzji, Tak zwana utrata złudzeń, która w takim wyrażeniu kładzie akcent na stratę, stanowi wszak przybliżenie się do Prawdy. Nie tej, suchej, obiektywnej, mierzonej szkiełkiem i okiem, ale tej najgłębszej, najbardziej wewnętrznej, najtrudniejszej też do odkrycia, dokąd jesteśmy zabiegani za sprawami doraźnymi i przemijalnymi.

Stanięcie w blasku takiej Prawdy: o istnieniu drugiej przestrzeni, pozwala nareszcie dostrzec urodę, cudowność pierwszej. Odchodząc z tego świata i z nim się żegnając, nie mając w nim już do załatwienia żadnych osobistych interesów, nie dbając też o obronę własnych, przebrzmiałych racji, na koniec jesteśmy w stanie spojrzeć na wszystko – bezinteresownie. W Bycie – ujrzeć sam ów Byt, bez zbędnych dodatków i przesłon. Bez złudzeń, czyli tego, co naprawdę nie istnieje, Pojąć więc najprostszą, ale i najtrudniejszą, ostateczną Prawdę powszechną : jest Byt, a Nie- bytu nie ma.

Wówczas to przychodzi zachwycenie i napływa czułość. W obliczu utraty Bytu, takiego jakim jest. Jak przy każdym pożegnaniu, i przy tym, ostatnim i ostatecznym jest i trochę smutku. Ale to ciepły, dobry smutek, dzięki któremu właśnie może wezbrać czułość, tkliwość, którym ogarniamy wszystko w równym stopniu. Czułość, bez wyjątku: do kamieni, do ptaków i ludzi.

Oto nareszcie zamknęło się i domknęło koło żywota. Dokonało się przeznaczenie – dla Herberta przybrało ono postać dziewczyny. Ślepej, ale śpiewającej belcanto. Bo dopiero świadoma ślepota, na doraźność, umożliwiająca odwrócenie się od jej błahych szczegółów i detali, umożliwia nam wsłuchanie się w głosy Wszechświata i dosłyszenie w nich harmonii sfer. Zachwycenie się nią i odpowiedź na nią – pięknym śpiewem.

*

Późna starość, razem z jej zewnętrznymi przejawami: zniedołężnieniem, słabością, utratą urody i zdrowia, wszystkiego tego, co nazywamy potencją, może zatem być błogosławieństwem. O tyle, o ile stanowi czas scedzania z doświadczeń całego życia tego, co stanowi o jego sensie i urodzie. O tyle, o ile pozwala wspominać, rozpamiętywać i delektować się „smakiem zdarzeń”, jakie niegdyś przeżywaliśmy w pośpiechu, nie nadążając z ich przeżuwaniem.

(Wyrażenie „Smak zdarzeń” zapożyczyłam z tytułu ksiązki Jana Stępnia „Smak zdarzeń”, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa. Warszawa 2005)

Mleczne krowy wracają do domostw

Przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu.

Sielski obraz Józefa Czechowicza zawarty w tych słowach, bez urazy warto też odnieść do ludzi. Starość, sędziwość, późny wiek , to nie każdemu dana okazja do takowego przetrawiania pokarmów, którymi napełnialiśmy serca i umysły podczas „biegu życia”.

Nie są tego pozbawieni również nasi chorzy na Alzheimera rodzice i dziadkowie. Dolegliwość ta, „rozmiękczając mózg” niejednokrotnie także, jak u mojej matki, „rozmiękcza serce”. Zakończmy przeto nasze dywagacje o czułości starych poetów, pytaniem, którym i Czechowicz kończy swój wiersz „Na wsi”:

Czegóż się bać?

………………………………………………………………

 

Dodaj komentarz